Dzisiejsze wspomnienia adresuję przede wszystkim do mych najbliższych, do moich córek, wnuków i prawnuków. Chociaż moja młodość i czasy w jakich i czasy w jakich przyszło mi ją przeżywać, jakże odmiennych od od obecnej rzeczywistości, być może zainteresują też innych, szczególnie młodych ludzi. I moim córkom pozwolą może zrozumieć dlaczego w domu ich rodzinnym było tak jak było i jaki wpływ na to miało moje dzieciństwo.
Urodziłem się 7 lat po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości po ponad stuletniej niewoli zgotowanej nam Polakom przez zaborców, cesarstwa niemieckie, rosyjskie i austriackie. Miejscem urodzenia było miasto Poznań, a dzielnica nazywała się Dębiec. Była to dzielnica peryferyjna, bardziej przypominała wieś niż miasto. Ojciec był zawodowym podoficerem Wojska Polskiego, matka pracowała w banku.
Wkrótce po moim przyjściu na świat ojciec otrzymał mieszkanie w dzielnicy Starołęka - także zupełnie peryferyjnej - położonej naprzeciw Dębca, tylko po drugiej stronie rzeki Warty. Był to domek dwurodzinny, parterowy. Znajdował się na granicy jednego z fortów okalających Poznań (o ile pamiętam było ich 12) zbudowanych przez władze zaboru pruskiego w XIX wieku. Domek był na obrzeżu gruntów fortecznych, za oknami były już grunty miejscowego rolnika - Dudzińskiego. Drugie mieszkanie w domku zajmował kapitan Lotnictwa W.P.
Egzystencja była tam bardzo skromna. W mieszkaniu nie było ani wody, ani kanalizacji, ani gazu. Wodę dostarczała pobliska pompa. Do mieszkania donosiło się ją za pomocą wiader. Była tylko energia elektryczna. Łazienki oczywiście także nie było. Pamiętam, ze woda z pompy nie bardzo nadawała się do prania. Ojciec przynosił ją przy pomocy 2 wiader i nosidła spoczywającego na barkach ze strumyka odległego od domu o około 700-900 metrów. Nie było lekko. Pranie - dzisiaj jakże łatwe dzięki mechanicznej pralce - wówczas było mordęgą. Prało się w balii, w której umieszczona była tarka, a na niej w pocie czoła ucierane były w mydlanej wodzie poszczególne sztuki (brudy - jak się to wówczas nazywało).
Jednak nikt nie narzekał. To wówczas była "normalka", a ludzie byli inni niż dzisiaj. Byli bardziej wytrzymali na trudy życia i inaczej rozumieli swoje życiowe role i zadania. Moja matka będąc w którymś tam miesiącu ciąży zrezygnowała z bardzo dobrze płatnej pracy w banku (zarabiała dużo więcej niż ojciec). Zajęła się gospodarstwem domowym i wychowywaniem rodzonych co dwa lata synów, co było w owych czasach za główną rolę kobiety, żony i matki. Rodzice poprzestali jednak na 3 synach. Matka miała niespożyte siły i przy tym pogodę ducha. Atmosfera w domu była bardzo dobra, chociaż bez czułości. Ale ja (nie wiem jak bracia) nie odczuwałem zupełnie takiej potrzeby. Być może dziewczynki bardziej tego potrzebują. Mnie wystarczała troskliwość rodziców i dobra atmosfera panująca w domu. Stwarzało to poczucie spokoju i bezpieczeństwa. W domu nikt nie chorował, być może dzięki prawidłowemu żywieniu. Troskliwa mama ciągle kazała nam łykać tran z dorsza. Było to niesmaczne, ale zalecane przez dietetyków. W latach późniejszych tego już nie stosowano, ale teraz znów się do tego wraca. A więc - powtarzam - czułości nie było, ale była niezwykła troskliwość i poczucie bezpieczeństwa. Dzisiaj słyszy się w kinie i w telewizji do przesady głoszone deklaracje w rodzaju: "kocham Cię" - "ja Ciebie też kocham" - co nie znaczy wcale, że za kilkanaście miesięcy czy kilka lat nie będzie rozwodu. Wówczas rozwód zdarzał się bardzo rzadko, chociaż - jak już wspominałem powyżej - czułości w rodzinie się nie deklarowało. Było tak mniej więcej jak w ówczesnym wierszu (autora nie pamiętam):
"Nasza szkolna gromada o przyjaźni nie gada, ale za to w potrzebie każdy stanie za Ciebie"
Już wspominałem, że Rodzice, a przede wszystkim Matka mieli niespożyte siły i pogodę ducha. Mieli ciągle powiększająca się o nowe tomy bibliotekę. W tym zbiorze była również 30-tomowa encyklopedia Gutenberga. Gdy ojciec wrócił z pracy matka krzątała się przy zajęciach w domu, a ojciec głośno czytał jej którąś z książek. Gdy ojciec był na służbie mama wtedy często śpiewała. Radia, a tym bardziej - nieznanego wówczas telewizora nikt nie miał. Za to ludzie dużo śpiewali Dzisiaj jeszcze potrafię zanucić kilkadziesiąt melodii piosenek, których się nauczyłem słuchając śpiewającej matki.
W domu przebywałem bez przerwy do 6 roku życia. Wtedy rodzice dopiero zapisali mnie do tzw. ochronki. Dzisiaj to się nazywa przedszkole. Ochronkę prowadziły siostry zakonne, a lokal znajdował się w zabudowaniach Kościoła parafialnego w Starołęce. Zaczynał się nowy, przedszkolny etap mojego dzieciństwa...
koniec części pierwszej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)

3 komentarze:
Witam Dziadka!
W końcu pojawił się kolejny wpis. Jasiu coś się ociąga. Wszyscy byli już zniecierpliwieni.
Mnie osobiście szczególnie interesuje, jak Dziadek wspomina przedwojenny Poznań. Jakie to było miasto?
Marek
Powitać!
Z ciekawośćią przeczytałem ostatni wpis. I z niecierpliwością czekam na kolejne.
Mariusz
Czy ktoś zna email do Dziadka Włodka?
Prześlij komentarz