środa, 17 września 2008

Gdzież podział się ten Plac - czyli o Poznaniu lat mych młodzieńczych słów kilka...

Z jednorocznego uczęszczania do ochronki niewiele już pamiętam. Do szkoły podstawowej (wówczas powszechnej) chodziłem pół roku w Starołęce. W czasie zimowych wakacji przeprowadziliśmy się do centrum Poznania na ul. Wielkie Garbary (obecnie Garbary, bez przymiotnika "Wielkie") skąd do szkoły miałem ca. 10 minut spaceru, na ul. Wszystkich Świętych.
Ulica Wielkie Garbary znajdowała się w najstarszej dzielnicy lewobrzeżnego poznania. Do zabytkowego ratusza było z domu w którym zamieszkaliśmy około 400 metrów. Do mostu chwaliszewskiego nad Wartą było jeszcze bliżej. Przy samym moście od strony Chwaliszewa stał duży stalowy krzyż, a obok były schody (kryte), którymi schodzić było można na skrawek piaszczystego brzegu Warty, przy którym zacumowane były łodzie rybackie. Łodzie były od brzegu nieco oddalone. Wchodziło się na nie po potężnych deskach opartych jednym końcem na nadbrzeżnym, piaszczystym gruncie, a drugim na łodzi. Naszą ulubioną zabawą było skakanie - możliwie najwyżej - na owych deskach. Pamiętam, że kiedyś zamiast zeskoczyć na deskę wpadłem do wody. Była już jesień i ja - w przemoczonym ubraniu, w tym bardzo chłodnym jesiennym dniu jakieś 2, a może 3 godziny wałęsałem się po Chwaliszewie gdyż bałem się taki przemoczony pokazać się w domu. Mimo tego nie dostałem nawet kataru.
Dziś już nie ma tych schodów, nie ma tej małej przystani i w ogóle nie ma tam już Warty. Ten odcinek rzeki został przekopany w okolicy Berdychowa celem zlikwidowania pętli rzeki Warty.
W ogóle z upływem czasu, głównie też z powodu zniszczeń dokonanych pod koniec II Wojny Światowej wiele się w tej okolicy zmieniło. Budynek "zbrojowni" - znajdujący się około 5 m. przed oknami jednego z naszych pokoi (nazwanego przez naszą rodzinę "ciemnym pokojem", jako że bliska odległość budynku zbrojowni zasłaniała dostęp światła) zniknął z powierzchni ziemi. Podobnie zresztą jak wiele innych budynków na Starym Mieście. Zmieniła się nie tylko zabudowa. Zmieniło się wszystko! Ruch uliczny. Wówczas samochód był na Garbarach rzadko widzianym pojazdem, jeżeli już, to był to samochód ciężarowy. Za to pojazdy konne jeździły często. Szczególnie wozy wożące jakieś towary mięsne kilka razy w tygodniu budzące nas swym turkotem już bardzo wcześnie rano. Były to charakterystycznej budowy wozy. Miały kopulaste, drewniane pokrycie (ze względów higienicznych). Wszystkie te wozy zdążały do rzeźni miejskiej znajdującej się przy ulicy Garbary i Północnej. Za rzeźnią, przy wspomnianej ulicy Północnej znajdowały się duże stalowe zbiorniki z alkoholem. Kiedyś podczas burzy piorun uderzył w taki zbiornik. W pobliżu, w sąsiedztwie była fabryka wyrobów papierniczych. Powstał ogromny pożar. Wysoka temperatura rozsadziła zbiornik. Płonący alkohol rozlał się po całej okolicy. Straż pożarna ciężko musiała pracować aby nie spłonęły sąsiednie obiekty.
Mieszkanie, w którym wówczas mieszkaliśmy - duże, wygodne - miało jedną poważną wadę. Dwa pomieszczenia były bardzo ciemne. Wspomniany już "ciemny pokój" - północny, a także kuchnia mająca okno na zachód, ale pozbawiona promieni zachodzącego słońca z powodu tylnej ściany kościoła dominikańskiego sąsiadującego z domem, w którym mieszkaliśmy, odległej nie więcej niż o 4-5 metrów. Takie bowiem wąskie było podwórze dzielące obie budowle.
Najbardziej pokrzywdzona była nasza Mama, która dużą część dnia musiała przebywać w kuchni. My, chłopaki w kuchni przebywaliśmy mało, Ojciec jeszcze mniej. Toteż mama ciągle nalegała aby ojciec starał się o jaśniejsze mieszkanie. Doczekała się tego 1,5 roku przed wybuchem wojny. Nam, chłopakom tutaj się podobało. Blisko była piaskownica, na Placu Stawnym - gdzie on się teraz podział? Byliśmy jeszcze dzieciakami. Ja miałem 7 lat, a najmłodszy Zbyszek 3 latka. Wówczas dzieciaki lubiły bawić się w piaskownicach, dziewczynki w skakankę, chłopcy w "sztekla", w "banioki", "gonito" itp. Był to zdrowy ruch na świeżym powietrzu. Teraz dzieci wolą gry komputerowe i programy telewizyjne. Są teraz może szybciej rozwinięte umysłowo, ale "coś za coś". Choroby cywilizacyjne nękają je teraz jak nigdy dawniej. A gdzie się podział Plac Stawny i piaskownica, w której się bawiliśmy? Na planie Poznania, wydanym w 1980 roku jest teraz w tym miejscu poszerzona ulica Wolnica z linią tramwajową w kierunku Śródki. Z mapy Poznania zniknęła także ulica Oficerska, przy której mieszkaliśmy ostatnie 2 lata przed wybuchem wojny. Ulica to była krótka około 80-120 metrów. Znajdował się przy niej tylko jeden, 14-rodzinny dom mieszkalny (3 piętra), który podczas działań wojennych w styczniu-lutym 1945 roku został całkowicie zniszczony. Po drugiej stronie ulicy była w 1938 roku zbudowana szkoła pielęgniarek Czerwonego Krzyża, która też została doszczętnie zniszczona. Były kłopoty z usunięciem jej szczątków, bo była to nowoczesna budowla konstrukcji żelazo-betonowej. Oba budynki już nie zostały odbudowane więc ulica przestała istnieć. Teren wykorzystano na jakieś składowiska.
Zniknął także z mapy Poznania Zaułek Świętego Wojciecha, który z tamtych lat pamiętałem. Obecnie jest tam ulica o nazwie Podgórze. Zniknął również nasz ówczesny sąsiad po stronie wschodniej, szpital dla chorych nerwowo. Dzielił nas wysoki mur, ale co tam znaczył mur dla sprawnych fizycznie chłopaków. Siedząc na murze lub przyległych do muru gałęziach drzew można było przyglądać się jak pensjonariusze szpitala grają w tenisa. Kort znajdował się kilkanaście metrów od muru. My zaś bawiliśmy się czasem pod oknami budynku szpitalnego w "gonito" albo w "kryto" (chowanego). Meta była przy latarni blisko okien szpitalnych, a nasze krzyki nieraz bardzo denerwowały tych chorych nerwowo. Usiłowali oblewać nas wodą laną z okien, abyśmy się wynieśli gdzieś indziej. Nas to bawiło. Dzieciaki też potrafią być złośliwe.
II Wojna Światowa rozpoczęła się 1 IX 1939 roku i jeszcze w tym miesiącu niemiecki Wehrmacht zajął nasze mieszkanie. Chyba dlatego, że budynek należał do Wojska Polskiego. Po 2,5 miesięcznej tułaczce z zachodu na wschód wróciliśmy do Poznania i zamieszkaliśmy "kątem" w mieszkaniu wujostwa przy ulicy Traugutta. Po około 3 miesiącach mogliśmy się wprowadzić do " mieszkania" przy ulicy Rybaki , które opuściła rodzina jakiegoś volksdeutscha. Tyle tylko, że nie było to mieszkanie, ale jakaś nora na poddaszu - 1 pokój i kuchnia (dla 5 osób). Piec w pokoju miał niedrożny przewód kominowy i do końca wojny był niezdatny do użytku ze względu na to, że nie było fachowca który by go naprawił. Niemiecki zarządca budynku twierdził, że wszyscy fachowcy są na froncie i walczą z wrogami. 6-ta przeprowadzka w moim życiu nastąpiła już po wojnie. Potem przeprowadzałem się jeszcze 3 razy już jako człowiek żonaty. W sumie było w moim życiu 9 przeprowadzek powodujących zamieszkanie od kilku do kilkudziesięciu lat pod nowym adresem, a oprócz tego jeszcze kilka krótkoterminowych zmian miejsca zamieszkania. Dla porównania - mój 22-letni wnuk mieszka bez przerwy w miejscu swojego urodzenia.
Los zrządzi co będzie dalej. Zobaczymy.

czwartek, 4 września 2008

Moje dzieciństwo do 6 roku życia

Dzisiejsze wspomnienia adresuję przede wszystkim do mych najbliższych, do moich córek, wnuków i prawnuków. Chociaż moja młodość i czasy w jakich i czasy w jakich przyszło mi ją przeżywać, jakże odmiennych od od obecnej rzeczywistości, być może zainteresują też innych, szczególnie młodych ludzi. I moim córkom pozwolą może zrozumieć dlaczego w domu ich rodzinnym było tak jak było i jaki wpływ na to miało moje dzieciństwo.
Urodziłem się 7 lat po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości po ponad stuletniej niewoli zgotowanej nam Polakom przez zaborców, cesarstwa niemieckie, rosyjskie i austriackie. Miejscem urodzenia było miasto Poznań, a dzielnica nazywała się Dębiec. Była to dzielnica peryferyjna, bardziej przypominała wieś niż miasto. Ojciec był zawodowym podoficerem Wojska Polskiego, matka pracowała w banku.
Wkrótce po moim przyjściu na świat ojciec otrzymał mieszkanie w dzielnicy Starołęka - także zupełnie peryferyjnej - położonej naprzeciw Dębca, tylko po drugiej stronie rzeki Warty. Był to domek dwurodzinny, parterowy. Znajdował się na granicy jednego z fortów okalających Poznań (o ile pamiętam było ich 12) zbudowanych przez władze zaboru pruskiego w XIX wieku. Domek był na obrzeżu gruntów fortecznych, za oknami były już grunty miejscowego rolnika - Dudzińskiego. Drugie mieszkanie w domku zajmował kapitan Lotnictwa W.P.
Egzystencja była tam bardzo skromna. W mieszkaniu nie było ani wody, ani kanalizacji, ani gazu. Wodę dostarczała pobliska pompa. Do mieszkania donosiło się ją za pomocą wiader. Była tylko energia elektryczna. Łazienki oczywiście także nie było. Pamiętam, ze woda z pompy nie bardzo nadawała się do prania. Ojciec przynosił ją przy pomocy 2 wiader i nosidła spoczywającego na barkach ze strumyka odległego od domu o około 700-900 metrów. Nie było lekko. Pranie - dzisiaj jakże łatwe dzięki mechanicznej pralce - wówczas było mordęgą. Prało się w balii, w której umieszczona była tarka, a na niej w pocie czoła ucierane były w mydlanej wodzie poszczególne sztuki (brudy - jak się to wówczas nazywało).
Jednak nikt nie narzekał. To wówczas była "normalka", a ludzie byli inni niż dzisiaj. Byli bardziej wytrzymali na trudy życia i inaczej rozumieli swoje życiowe role i zadania. Moja matka będąc w którymś tam miesiącu ciąży zrezygnowała z bardzo dobrze płatnej pracy w banku (zarabiała dużo więcej niż ojciec). Zajęła się gospodarstwem domowym i wychowywaniem rodzonych co dwa lata synów, co było w owych czasach za główną rolę kobiety, żony i matki. Rodzice poprzestali jednak na 3 synach. Matka miała niespożyte siły i przy tym pogodę ducha. Atmosfera w domu była bardzo dobra, chociaż bez czułości. Ale ja (nie wiem jak bracia) nie odczuwałem zupełnie takiej potrzeby. Być może dziewczynki bardziej tego potrzebują. Mnie wystarczała troskliwość rodziców i dobra atmosfera panująca w domu. Stwarzało to poczucie spokoju i bezpieczeństwa. W domu nikt nie chorował, być może dzięki prawidłowemu żywieniu. Troskliwa mama ciągle kazała nam łykać tran z dorsza. Było to niesmaczne, ale zalecane przez dietetyków. W latach późniejszych tego już nie stosowano, ale teraz znów się do tego wraca. A więc - powtarzam - czułości nie było, ale była niezwykła troskliwość i poczucie bezpieczeństwa. Dzisiaj słyszy się w kinie i w telewizji do przesady głoszone deklaracje w rodzaju: "kocham Cię" - "ja Ciebie też kocham" - co nie znaczy wcale, że za kilkanaście miesięcy czy kilka lat nie będzie rozwodu. Wówczas rozwód zdarzał się bardzo rzadko, chociaż - jak już wspominałem powyżej - czułości w rodzinie się nie deklarowało. Było tak mniej więcej jak w ówczesnym wierszu (autora nie pamiętam):

"Nasza szkolna gromada o przyjaźni nie gada, ale za to w potrzebie każdy stanie za Ciebie"

Już wspominałem, że Rodzice, a przede wszystkim Matka mieli niespożyte siły i pogodę ducha. Mieli ciągle powiększająca się o nowe tomy bibliotekę. W tym zbiorze była również 30-tomowa encyklopedia Gutenberga. Gdy ojciec wrócił z pracy matka krzątała się przy zajęciach w domu, a ojciec głośno czytał jej którąś z książek. Gdy ojciec był na służbie mama wtedy często śpiewała. Radia, a tym bardziej - nieznanego wówczas telewizora nikt nie miał. Za to ludzie dużo śpiewali Dzisiaj jeszcze potrafię zanucić kilkadziesiąt melodii piosenek, których się nauczyłem słuchając śpiewającej matki.
W domu przebywałem bez przerwy do 6 roku życia. Wtedy rodzice dopiero zapisali mnie do tzw. ochronki. Dzisiaj to się nazywa przedszkole. Ochronkę prowadziły siostry zakonne, a lokal znajdował się w zabudowaniach Kościoła parafialnego w Starołęce. Zaczynał się nowy, przedszkolny etap mojego dzieciństwa...


koniec części pierwszej.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Wesołe jest życie staruszka?

-Wesołe jest życie staruszka- któż z nas seniorów nie zna tej niegdyś popularnej piosenki. A kto uważa, że tak jest w życiu rzeczywiście? Myślę, że nikt albo niewielu.
Bo - moim zdaniem - życie żadnego, - niestety - żadnego staruszka nie jest wesołe. Według mojego rozeznania w ogóle niczyje życie nie jest wesołe. Mogą być w życiu człowieka wesołe chwile, minuty, godziny a nawet dni, ale CAŁE życie??? Niestety nie. Całe życie wesołe nie zdarzyło się chyba nikomu.
Ale to nie znaczy, że życie staruszka nie może być pogodne, znoszone z uczuciem radości, że życie staruszka nie ma stron pozytywnych. Ma, choćby dlatego, że staruszek nie musi już chodzić do pracy, na ogół ma jakąś emeryturę albo rentę i nie nękają go już kłopoty, które są zmorą ludzi młodszych. Chociaż niektórzy seniorzy boleśnie odczuwają fakt, że w zasadzie są wyłączeni z grona ludzi aktywnych, pracujących. Cóż, każdy człowiek jest inny. Ja osobiście - i myślę, że wielu innych- jestem ze statusu emeryta zadowolony i uważam, że przed przejściem na emeryturę byłem wołem roboczym, że moja wolność osobista była ograniczona koniecznością wykonywania pracy najemnej, ciągła troska o finanse niezbędne na utrzymanie i różne inne potrzeby mojej rodziny i moje własne. Nie mogłem dysponować swoim czasem i byłem zależny od warunków jakie współczesna cywilizacja, a szczególnie Kodeks Pracy narzuca pracującym. Te uwagi dotyczą w dużej mierze również tych, którzy mają własne przedsiębiorstwa lub stanowiska kierownicze.
Dopiero jako emeryt człowiek może czuć się (prawie) wolnym i ma (względnie) możliwość życia jak mu się podoba. Oczywiście z uwzględnieniem możliwości finansowych, rodzinnych układów i przede wszystkim stanu zdrowia. Bo stan zdrowia decyduje o tym czy "staruszek" będzie - nie powiem wesoły - ale pogodny, zadowolony ze swej egzystencji. Może teraz czytać do woli, pograć w brydża, pograć w szachy, bywać więcej w kinie, w teatrze, może podróżować po kraju i wyjeżdżać w inne kraje. Dużo teraz może, ale - właśnie - ale, jak powiedział poeta - gdy zdrowie wcale! I kiepskie zdrowie jest przeważnie przyczyną, że "życie staruszka" nie tylko nie jest wesołe, ale jest smutne, a nieraz nie do zniesienia.
Więc słowa tej piosenki pt. "wesołe jest życie staruszka" uważam za dowód przewrotności autora i jego "wisielczego" humoru. A to wywołuje - myślę - uśmiech na twarzach seniorów.

wtorek, 5 sierpnia 2008

Powitanie

Witam serdecznie wszystkich swoich znajomych, kolegów, współuczniów i współpracowników oraz oczywiście wszystkich chętnych do wymiany opinii, poglądów i przemyśleń... Dopiero co założyłem bloga, wkrótce pojawią się pierwsze wpisy...

Pozdrawiam!